Zamieszanie związane z Fates sprzed kilku(nastu) miesięcy pamięta chyba każdy fan serii. Gra podzielona na trzy części, wszystkie zamieszczono na jednym kartridżu tylko w wersji kolekcjonerskiej – a jej dostępność też była bardzo mizerna. Zdążyłam się już pogodzić, że opowiem się tylko za jedną ścieżką, a gra trafiła na listę tytułów do nabycia w bliżej nieokreślonej przyszłości. Łutem szczęścia dorwałam limitowankę z drugiej ręki, za to w stanie idealnym. To pozwala wyjaśnić zagadkę niewielkiej ilości tekstów recenzenckich mojego autorstwa w przeciągu ostatnich trzech miesięcy :) Zapraszam na kompleksową recenzję Fire Emblem Fates!

Słowo wstępu dla niewtajemniczonych – Fire Emblem to jedna z franczyz Nintendo. Pod tą nazwą kryje się szereg strategii turowych, a pierwsze z nich pamiętają jeszcze czasy Nintendo Entertainment System. Każda z nich to odrębna historia i inny świat (choć jedno z darmowych DLC z Fates pozwala mniemać, że są one luźno ze sobą powiązane). Mimo całkiem sporej rzeszy fanów poprzednia część, czyli FE Awakening z 2012 roku, mogła pozostać już ostatnią grą z serii – wiadomo, że wyniki finansowe muszą się zgadzać. Na całe szczęście, Awakening otrzymał bardzo dobre noty i sprzedał się jak świeże bułeczki. Mało tego, zapoczątkował hype train na słabiej dotąd zauważany cykl wielkiego N. Zaowocowało to kilkoma kolekcjonerskimi wersjami 3DSa, cover platami, figurkami Amiibo, grą mobilną, no i oczywiście kolejną wersją niedocenianej jak dotąd japońskiej strategii. W maju 2016 ukazała się więc najnowsza, jak do tej pory, część cyklu Fire Emblem o nazwie Fates.

Lepiej nie zabijać kury znoszącej złote jajka, zamiast tego można próbować wycisnąć z niej jak najwięcej. Zastosowano więc znany już wszystkim zabieg z innych gier – podzielono główną odsłonę na trzy części i poniekąd wymuszono na graczach chcących poznać całą opowieść kupno dwóch pudełek i jednej wersji cyfrowej. Wiadomo jednak – typowe jRPG często nabywamy głównie po to, aby porządnie zgłębić fabułę, której nie powstydziłaby się niejedna książka. Kosmetyczne różnice, jak te znane np. z Pokemonów nie wchodziły więc w grę i opowieść została precyzyjnie podzielona między trzema tytułami. Dostaliśmy więc wersję “dla początkujących” – Birthright, “dla zaawansowanych” – Conquest i dla najwierniejszych fanów, “true ending” Revelation – tak można w największym uproszczeniu opisać je wszystkie. Jeżeli jesteście szczęśliwymi posiadaczami wersji limitowanej nie musicie martwić się praktycznie o nic; schody zaczynają się w momencie, gdy macie zamiar skompletować wszystkie Fates na własną rękę.

Najbardziej ekonomiczne wydaje się kupno jednej wersji pudełkowej, dokupienie drugiej, cyfrowej za połowę ceny i Revelation – również cyfrowo. Zakup dwóch pudełek nie daje bowiem możliwości skorzystania z jednego save’a – nie możemy więc transferować jednostek i DLC między poszczególnymi częściami gry. Zważywszy na kiepską dostępność limitowanki, nie da się ukryć, że kolekcjonerzy dostali nieco po głowach. Z mojego punktu widzenia również trochę mija się z celem granie w tylko jedną z części gry – każde z obu pudełek spowoduje pewien niedosyt, nie wspominając już o braku właściwego z zakończeń. Należy więc przygotować się na wyłożenie sporej ilości gotówki, albo zainteresować się wydanym tradycyjnie, starszym Awakening.

Co łączy wszystkie trzy części Fire Emblem Fates? W największym skrócie: pierwsze sześć chapterów opowieści i sam gameplay. W każdej z nich przygotowujemy własnego bohatera, nadajemy mu wygląd, cechy charakteru, płeć, no i oczywiście imię. Domyślnie postać nazywa się Corrin i takie imię nosi we wszystkich moich trzech sejwach. Fabularnie rozchodzi się o konflikt między dwoma królestwami – Nohr i Hoshido. Corrin aktualnie mieszka w Nohr, niemniej biologiczna rodzina pochodzi z Hoshido. Obok przewija się też pewna tajemnicza postać – Azura, trochę przeciwieństwo Corrin – mieszka bowiem w Hoshido, a pochodzi z Nohr. We wspólnych dla gier początkach zarysowano tło całej przepychanki Hoshido-Nohr i bardzo ogólnie przedstawiono większość głównych bohaterów pochodzących z obu stron konfliktu. Myślę, że te sześć rozdziałów to trochę zbyt mało, aby utożsamić się jednoznacznie z którąś ze stron – trzeba niestety dokonać jakiegoś wyboru. Jeśli opowiecie się za Hoshido – wylądujecie w Birthright, jeżeli za Nohr – w Conquest, a brak jednoznacznej odpowiedzi poprowadzi Was właściwą ścieżką, czyli Revelation.

Gry połączył również taki sam system rozgrywki. FE Fates, jak to w strategiach RPG bywa, pod tym względem jest dosyć skomplikowany. Każdy chapter zawiera jedną misję główną, podczas której przemieszczamy się dostępnymi jednostkami po mapach podzielonych na kwadraty, atakując przeciwników. Bohaterowie posiadają swoje klasy i zależne od nich umiejętności. Poza właściwymi walkami i wstawkami fabularnymi, jest też masa innych rozrywek – budowanie swojej wioski, kraftowanie broni, przygotowywanie posiłków zwiększających statystyki, zbieranie składników potrzebnych do tychże, odwiedzanie gorących źródeł, loteria, arena walk, rozwijanie social linków. Przy ostatnich zatrzymam się na chwilę dłużej. Drażliwa kwestia cenzury spowodowała okrojenie części “datingowej” między postaciami – w europejskiej wersji nie pomiziacie rysikiem żadnego ze sprzymierzeńców. Nadal możliwe jest jednak wyjście za jednego z nich i posiadanie dzieci – parować można też dowolne postacie z gry w układach damsko-męskich i odblokowywać kolejne paralogi oraz fragmenty fabuły. Sumarycznie ilość opcji może nieco przerażać, przygotowano mini-opisy do każdej funkcji w rozgrywce, jednak większość wiedzy i praktyka w planowaniu przychodzą z czasem.

Aby urozmaicić nieco monotonną rozgrywkę na mapach w FE Fates przygotowano też specjalne rozgrywki, gdzie będziecie odpierać ataki wrogów na Waszą wioskę. Generalnie, w żadnej z gier tego typu misje nie są obowiązkowe – niemniej jednak podobne walki można prowadzić również wykorzystując opcje streetpassowe, więc warto zastanowić się nad rozlokowaniem budynków, pobawić się przez chwilę customizowaniem miasteczka i stawianiem pomników swojego protagonisty.

Tradycyjnie dla wszystkich odsłon Fire Emblem i na szczęście dla bardziej masochistycznych graczy :) mamy możliwość grania w trybie permadeath. Oznacza to ni mniej, ni więcej tyle, że raz ubita postać więcej nie pojawia się w grze. Utrata jednostki w walce generuje określone kwestie dialogowe, można podejrzeć jak zachowają się pobratymcy na widok śmierci bohatera. Niektórzy twierdzą, że większość uroku gier z serii FE tkwi właśnie w trybie permadeath – jeżeli jednak czujecie, że Wasze nerwy nie są wystarczająco mocne, aby patrzeć na śmierć postaci, z którymi się zżyliście, możecie zagrać w Casual Mode, w którym bohaterowie są wskrzeszani po stoczonej walce. Dla tych, których interesuje głównie fabuła, przygotowano pewną nowość, mianowicie Phoenix Mode, gdzie postacie wstają zaraz po nieudanej potyczce. Mnogość poziomów trudności do wyboru zdecydowanie docenia się po przejściu więcej niż jednego z dostępnych wariantów Fates…

Tyle wspólnego we wszystkich trzech częściach FE. Przejdźmy do rzeczy ciekawszych :) mianowicie do różnic między poszczególnymi częściami i spróbujmy wybrać coś dla siebie. A zaczniemy od…

Birthright

Dlaczego Birthright?  Nie bez powodu uznano za najłatwiejszą z wszystkich trzech części. Prawdę mówiąc, jest do tego stopnia proste, że nie polecam toczenia rozgrywki w trybie normal – aby nie być zażenowanym poziomem trudności, lepiej wybrać co najmniej poziom hard, zakładając oczywiście, że gatunek japońskiego sRPG nie jest Wam obcy. Pomijając łatwość poszczególnych potyczek, mamy tu masę dodatkowych misji pomagających dolevelować Waszych bohaterów do granic możliwości i zarobić mnóstwo forsy. Fabularnie, jak już wspomniałam, lądujemy w Hoshido – opowiadamy się za rodziną biologiczną i poniekąd zdradzamy tych, którzy nas wychowywali. W pierwszej styczności rodzina królewska Hoshido wydaje się nieco sympatyczniejsza, w końcu król Garon pochodzący z Nohr jednoznacznie wydaje się tym złym – pierwszy wybór gracza jest moralnie dosyć oczywisty i twórcy podpuszczają nas, aby zagrać właśnie w Birthright :) Sakura, Ryoma, Hinoka i Takumi są raczej dobrymi, prostymi ludźmi, co w sercu, to i na języku. Wybór Hoshido nie spowoduje jednak, że nie będziemy walczyć też ramię w ramię z wojownikami z Nohr – zawsze znajdzie się ktoś, kogo podziały nie interesują i podąży za głosem serca. Birthright jest też swoistym good endingiem dla serii – niby świat zostaje uratowany, niby wszystko jest w porządku, jednak niedosyt fabularny pozostaje i scenariusz daje graczowi odczuć, że jednak zakończenie mogłoby być czymś więcej, niż tylko pozornie rozwiązanym konfliktem, dobrym tylko dla jednej ze stron. Poza najniższym poziomem trudności Birthright bywa dobry dla początkujących jeszcze z innego powodu. Odnoszę wrażenie, że jest tu najmniej wskazówek pozwalających rozwikłać prawdziwą tajemnicę Fates, niemniej pozwala najbardziej zżyć się z bohaterami. Cóż tu dużo mówić, bohaterów z Hoshido po prostu lubi się od pierwszego kontaktu, tymczasem w wypadku…

Conquest

…nie jest to aż tak oczywiste. Po zakończeniu Birthright zaczęłam się buntować – jakże to tak, mam teraz bratać się z tymi złymi, którzy deptali mi intensywnie po piętach przez ostatnie 20h rozgrywki? Nigdy! :) Na nasze szczęście nie jest aż tak strasznie. Mamy tu co prawda “po swojej stronie” króla Garona, przedstawionego jako jednoznacznie złego w poprzedniej części, pamiętajcie jednak, że jest jeszcze cała rodzina królewska, służąca jako plaster na serce gracza nie lubiącego złych zakończeń. Na dłuższą metę okazuje się, iż postacie z Conquest są dużo bardziej skomplikowane, mają zdecydowanie ciekawsze charaktery i ponadto dają się lubić całkiem tak, jak bohaterowie z Hoshido. Muszę przyznać, że moja zadeklarowana miłość do mieszkańców Hoshido trochę osłabła i w trakcie rozgrywki Nohr zwyczajnie przeciągnęło mnie na swoją stronę. Do tego dochodzi nie uwłaczający inteligencji gracza poziom normal (jednak zalecam jak zawsze granie na nieco wyższym) – niestety tutaj popełnione błędy mogą się na nas zemścić – zdecydowanie brakuje map służących levelowaniu. Zawsze można poratować się płatnym DLC! Niemniej pamiętajmy, że w związku z mniejszą ilością potyczek, czas poświęcony odkrywaniu storyline Conquest będzie nieco krótszy, niż w przypadku Birthright. Może się też okazać, iż sumarycznie przeznaczycie na obie ścieżki podobną ilość czasu, ze względu na zwiększony nieco poziom trudności. Warto też wspomnieć, że główny antagonista Birthright i Conquest jest ten sam, co w zasadzie jest ukoronowaniem teorii, że obie ścieżki to tylko możliwe scenariusze rozwiązania konfliktu, a prawdziwa wojna czeka nas dopiero w…

Revelation

Jakkolwiek można dokonać wyboru między dwoma pudełkowymi wersjami, tak nie sądzę, aby ktoś zechciał spocząć na laurach i nie poznawać prawdziwego powodu wojny Hoshido – Nohr. To chyba wystarczy za reklamę dla ostatniej ze ścieżek serii! Tym razem jednak należy wyciągnąć swoją kartę do transakcji elektronicznych, Revelation bowiem jest dostępne tylko za pośrednictwem eShopu – no chyba, że jesteście jednymi z nielicznych szczęśliwców, którzy upolowali wersję kolekcjonerską. W ścieżce Revelation nareszcie można zrealizować ambicje dotyczące pogodzenia obu królestw, niemniej wymaga to pewnych wyrzeczeń – w zasadzie przez całą grę jesteśmy traktowani jako zdrajcy przez każdą ze stron konfliktu. Musimy więc polegać na tych, którzy przywiązali się bardziej do Corrin niż do swoich rodzin i nie zwątpili w naszą szczytną misję uratowania świata. W praktyce niestety oznacza to pozbycie się w zasadzie najsilniejszych jednostek ze swoich szeregów – zakładając jednak, że graliście w Birthright lub Conquest, można przetransferować swoje nabytki z poprzednich części i nieco wzmocnić szeregi. Revelation jest też dość trudne, powiedzmy, że porównywalnie do Conquest – jednak tutaj dysponujemy znacznie większą liczbą misji pobocznych, pomagających w dalszych rozgrywkach, co jest dość uczciwe. Jest to w zasadzie true ending serii, jednak nawet weteranom nie polecam pójścia na skróty i zabierania się wprost za tę część, chociażby dlatego, że tło fabularne dla postaci z obu królestw jest dosyć słabo zarysowane – lepiej odkrywa się całą historię wiedząc, kto dokładnie zgodził się walczyć za naszego bohatera i zwyczajnie bardziej docenia się pewne smaczki fabularne. Revelation jest też najkrótszą ze wszystkich ścieżek.

Trzy ścieżki fabularne, a gracz jeden – co począć? Na szczęście Fire Emblem Fates pojawił się ostatnio kilkukrotnie w cyfrowej wyprzedaży, więc skompletowanie całości nie powinno być aż tak kosztowne. Na pewno największa wartość dodana idzie z poznania wszystkich bohaterów serii – zdecydowanie polecam poznawanie Fates we wszystkich możliwych wariantach. Co jednak, jeżeli liczycie się z finansami, bądź po prostu boicie się znudzenia (jakby nie patrzeć, takim samym) gameplayem? Nowicjuszom serii, bojącym się poziomu trudności lub zwyczajnie chcącym sprawdzić, z czym to się je, polecam Awakening. Dobra, to tekst o Fatesach :) W tym wypadku zdecydowanie Birthright. Jeśli jesteście wyjadaczami serii, myślę, że najlepszym wyborem będzie Conquest – moim zdaniem stoi nieco wyżej zarówno pod względem fabuły i jest też bardziej wymagające podczas potyczek. Obie strony – niezależnie od doświadczenia w grach Fire Emblem, będą usatysfakcjonowane Revelation – pozostawienie gry z niedopowiedzianym prawdziwym zakończeniem raczej nie wchodzi w grę, a nowicjusze pogrywający w Birthright spokojnie będą mogli się wykazać.